Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Wkraczano w dziedzinę szczęścia.
Wtem: is! is! icie go! icie go! — ozwały się krzyki.
Czy zaspał w cieple i zbudziły go dopiero strzały i hałasy, czy telo (tyle) śmiały, a ciekawy był: olbrzymi czarny niedźwiedź z karbu pod Królową patrzał. Stał tak zachylony za ubocz, że mu tylko łeb z karkiem i piersiami i przednie łapy widać było, a cień gruby padał odeń na murawę zieloną.
Przekrzywił łeb, jakgdyby lepiej nastawionemi uszami się przysłuchać i lepiej małemi ślepiami się przypatrzeć chciał, i widniał w górze.
— Hej! Jak to se hań hyrnie[1] stoi! — krzyknął któryś z juhasów.
— Erezie! — krzyknął inny, niby jak na owce, chcąc go zegnać.
— Nie byłbyś ty telo durny, kieby haw Sablik s nami béł! — zawołał trzeci.
Już jednak sześć, czy siedm srogich psów z okrutnem ujadaniem pod górę się po upłazie (zboczu trawą porosłem) puściło. Niedźwiedź nie czekał, tylko zawrócił się i znikł za upłazem.

— He! To obieś! Myślał, co se tu bedzie wirhował[2], jako bedzie fciał! — ozwał się Michna, wolarz.

  1. wspaniale
  2. broił