czy do roboty, niż dbać o początkujących malarzy.
Cała garderoba Horwena, jego wspaniały, szary hawelok, którym się tak cieszył, jego szpilka z perełką, porte-bonheur od jakiejś kuzynki — wszystko poszło. Wiem o tem najlepiej, bo sam te rzeczy handlarzom sprzedawałem, albo do zastawu odnosiłem.
Jednego popołudnia, w uroczy dzień marcowy, przyszedłem do Horwena. Ledwom drzwi otworzył, podniósł się żywo z pościeli i powiedział:
— Wiesz, kto tu był?
— Kto? — spytałem, spostrzegając odrazu, że ma bardzo silną gorączkę.
— Była śmierć. To było koło jedenastej rano. Leżałem z przymkniętemi oczami, nagle przeszedł mnie chłód. Otworzyłem oczy. Włosy stanęły mi na głowie. Wyobraź sobie, siedziała tu na łóżku. Jest zupełnie taką, jak ją malują: w długiej oponie kościotrup. Wszystko we mnie zamarło z przerażenia i zgrozy. Wyciągnęła rękę i oparła mi na piersiach, tu. Mróz, zupełnie lodowy mróz, przeniknął mnie na wskroś... Potem wszystko znikło...
— Hallucynacya — wtrąciłem, chcąc go uspokoić.
— Nie, to śmierć... Już i koniec...
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.