siebie, sobie na pożytek i na przyjemność tej garstce, która się zowie uprzywilejowanymi...
Zakochani studenci uczyli się na pamięć liryków, histeryczki płakały nad powieściami i mdlały po lożach na dramatach, starzy profesorowie i wykształconych kilku dyletantów rozkoszowało się epopeją, wiedział to — za to wyprawiono mu jubileusz, uczczono go, nazwano chwałą kraju, jego filarem, jego czołem, fryzem i fundamentem.
A on tam, do fundamentów, tam, na dół do suteren, tam on nie zszedł nigdy. Arystokrata z usposobienia, błyszczał po budoarach i salonach, nie dbając o nic, tylko o zdobywanie sławy i wygód życia. I to się nazywa półwiekową pracą dla dobra społecznego z poświęceniem się i zaparciem najwyższem... Zaiste słusznie!...
Tak jest, natura dała mu talent niezwykły, może geniusz; Bóg wie, co mógł zrobić, a zrobił — cóż? Wstrząsnął nerwy kilku, może kilkunastu tysiącom ludzi. A te miliony, te ogromne miliony?
One z jego pracy, raczej z darów, które mu dała natura, nie miały nic. Ze światłem swego mózgu, ze swoją myślą, i ze swojem słowem, nie zszedł tam nigdy na dół, do suteren.
Nazwano go „apostołem ducha“ — zaiste
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.