Nie klęknął, jak zazwyczaj, nie modlił się — tylko słuchał. Dzwon dzwonił, wydawało się Grzesiowi, posępniej niż zwykle. Ustał wreszcie. Teraz była pora iść do kaplicy.
Ale Grześ nie wstawał z barłogu, tylko z brodą na rękach siedział i patrzał w ziemię. Zeszło tak sporo czasu, nakoniec Grześ mruknął przez zęby: Niedoczekanie jego! Krzywdziciel zatracony! Dziśby i za jego duszę było...
Splunął, rzucił się na barłóg i odwróciwszy twarz ku ścianie, chciał spać. Nie mógł jednak. Znowu siadł jak pierwej i patrzał w ziemię.
Był słotny dzień jesienny. Wiatr szumiał ponuro i wył, drobny deszcz dźwięczał na szybach jednostajnie i smutno.
Ściemniało się coraz bardziej.
— Nie pójdę! — rzekł do siebie Grześ.
Próbował znowu usnąć i znowu nie mógł wyleżeć. Coś go dźwigało ze słomy. Nakoniec i siedzieć nie mógł. Niepokój go jakiś ogarniał coraz to więcej i więcej; podniósł się i stanął przy oknie. Na polu było prawie ciemno.
Ale i tu wytrwać nie mógł długo. Wydawało mu się, że nim coś owładnęło. Wyszedł przed izbę — wyraźnie coś go zaczęło pchać naprzód, przed siebie.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.