„Tu!“ krzyknął, kiedy przejeżdżali przed przechodnią kamienicą.
„Prrr!... Hoj!...
„Macie ojcze tymczasem złoty. Pójdę tylko na górę i wezmę pieniądze, bo mam — same dziesiątki... Dziękuję wam bardzo...“
„O nic ta, nic ta, zacekom“.
Chłop patrzał na szyld jeden, potem na szyld drugi, potem na szyby sklepowe, potem na trotuar, potem na ulicę, nareszcie zaklął:
„Taki pon! Ślicny pon! Bodaj go choroba trzęsła! Złoty doł! Z takim panem!“ — popluł w garść i machnął biczem, zaś Hektor Żytniewicz wpadłszy w bramę, jak jego sławny imiennik w bramę skajską niegdyś przed Achillem, biegł z ulicy w ulicę ku domowi, drżąc, czy nie usłyszy za sobą turkotu i wołania „Hej! Panie! Panie! Kaj moja zapłata?! — a w głowie wirowało mu słońce. „Słońce“, siedmdziesiąt rubli, Szczawnica, panna Ewa, odrodzenie świata, zboże, żeńcy... A potem przyszło mu na myśl, że jednak ten chłop miał parę koni, a on nie zje czterech serdelków i dwóch bułek, po dwa na kolacyę i śniadanie — i łzy zakręciły się w oczach „takiemu panu“...