— Ouu, przecież to tak zaraz...
— A nibyś taki, panie Dzięgielewski, w rachunkach nagły, jak żyd w tańcu. To już ci pomogę. Trzynastka mi brakuje do setki. Wieleż to czyni?
— Właśnie chciałem powiedzieć, na psa urok, ośmdziesiąt siedem.
— Trzynastka, panie Dzięgielewski, trzynastka feralna cyfra. Ale, jakem szlachcic, jakem Piotr Załański, nie opuszczę Panu Bogu od setki ani dnia, na honor, nie opuszczę. Czym to jeszcze nie krzepki? Zeszłej niedzieli, pamiętasz waść, jakem huknął z ambony ku panu Karasowskiemu Bolesławowi z Wólki, co był zasnął w ławce, tak się wzdrygnął, aż mu okulary z nosa spadły. Oho! jeszcze się nie dam. Napiłeś się, panie Dzięgielewski, wódki?
— Jakże, kiedy ksiądz kanonik tylko obiecać raczył?
— No to wyjmijże karafeczkę z kredensu. A że dziś jest poniedziałek, a jutro wtorek, dwie. Nie tę, tamtę, tak. Na tę intencyę łykniesz sobie naprzód anyżki, potem kminkówki.
— Za łaską księdza kanonika.
— Łyknąłeś?
— Niby tak.
— Teraz drugą.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.