i niebieskie tworzą na nich prawdziwą jakąś muzykę barw, smętną i zadumaną, zwłaszcza gdy to wszystko gra przed oczyma chwilę i mija, wraz z przelotem pociągu. Ponad łąkami góry olbrzymie, dzikie, urwiste i przepastne, zawalone śniegiem, buchające rzekami wodospadów, pełne lasów przestronych i dolin rozległych. Miałem to samo wrażenie, co w przejeździe przez Szwajcaryę: że Tatry są miniaturą gór i że Alpy są od nich o wiele przez swoją imponującą kolosalność wspanialsze.
Burza gdzieś przeszła, robi się chłodniej i fala szeleści, pluska przy brzegu; nad wodą szybują jaskółki. Robi się coraz ciszej. Dzieci włoskie przestały krzyczeć i bawić się na pobrzeżnym kamieńcu, praczki zabrały swoje klęczniki i bieliznę i poszły do domów, robi się coraz ciszej, coraz ciszej — i coraz smutniej, coraz smutniej, ach! smutno bez dna, bez brzegu, bez granic...
Przewiewa chłodny wiatr, a jakiś różowawy metaliczny blask zesnuwa się na jezioro od zachodu, na jezioro, które ma kolor jednej, ogromnej łzy.
Na Anioł Pański biją dzwony,
Niech będzie Marya pozdrowiona,
Niech będzie Chrystus pozdrowiony...