kosodrzew halny, zapachniały mi limby, zaszumiał mi potok i wiatr... Coś rwie w górę, jakby skrzydła u ramion rosły... Pierwszy raz byłem tu sam, sam jeden. Tyleśmy tu razy przychodzili z naszych gór, z Zakopanego, huczną, wesołą bandą — teraz byłem sam i przybyłem tu z obcej, dalekiej strony. Dawniej wydawało mi się tu tak odlegle, tak nieswojo, a teraz jest mi tu tak, jak i indziej. I dawniej ciągnęło nas coś z tych urwisk górskich tu, albo tam: a teraz tak mi jest wszystko jedno... Człowiek staje się, jak ów podróżnik Baudelaire’a — płynie i płynie. Przypomina mi się jakiś wierszyk, który tak o tem mówi:
Dopóki miałem gdzieś dom oznaczony,
A kędyś w obcą zaleciałem dal:
Daleko było mi do mojej strony,
Było mi tęskno i było mi żal —
Lecz dziś, gdy nigdzie niema mego domu,
Równie mi pusto wśród świata ogromu.
Pókim się łudził, że jestem kochany,
Że czyjąś pamięć wszędzie z sobą mam:
Choćbym był zabiegł gdzie na oceany,
Lub w step niezmierny: nie czułbym się sam,
Lecz dziś, po chwili zgasłej bezpowrotnie,
Wszędzie mi równie smutno i samotnie...
A kiedym sobie w kosodrzewinowym lesie, na głazie śródstrumiennym siedząc, począł przy-