Niebo, nad wstęgą gór jasne, w światłach metalicznego amarantu i żółto-błękitnych kolorach, szarzało na wschodzie, i stawało się senne. Na Pompei padł mrok; miasto umarłych ginęło, jakby w mgle jakiejś wielkiej i spokojnej.
Szedł wieczór.
Cicho było dziwnie, tylko Wezuwiusz niekiedy wyrzucał w strop słupy czerwonej lawy, z hukiem i trzaskiem, i rozsypywał ją w powietrzu, że podobną się stawała do ogromnego stada płomiennych ptaków, które z szumem chmurą spadały na zbocze krateru, lśniąc jeszcze długo na ziemi, złowrogo, strasznie i jakby całej naturze przeciwnie.
A kiedy wybuch zgasł, znowu było dziwnie cicho.
Byłem tam sam, daleko od domu, który już zresztą nie jest moim domem — i naprzód czułem brak, że nie mam przy sobie nikogo, komubym mógł powiedzieć: „Patrz!” — a potem uczułem, że nie braknie mi nikt, bo nikogo nie miałem nigdzie...