Szedłem raz w Żelazne Wrota w Tatrach. Za sobą, nad liptowskiemi górami, miałem burzę, która w ceglasto-sinej chmurze wisiała, bijąc w ciemne lasy złotymi piorunami, pełna grzmotu i ryku. Tatry huczały echem. Nad chmurą była jakby łuna ogromna, krwawa i straszna.
W koło mnie były turnie, nagie, skrzesane, granitowe skały, których nawet mech się nie mógł chwycić. Olbrzymie obeliski skalne strzelały wzwyż z pomiędzy olbrzymich piramid, zawieszając się wierzchołkiem gdzieś w zawrotnej wyżynie.
W dole była otchłań gruzu i łomu, spiętrzone zwały granitów, dzikie, puste i głuche; nad głową niebo przedzmierzchnie, szare i smutne.
Nigdzie trawy jednej, nigdzie mchu kępki, tylko łom i gruz, piarg szeleszczący i oślizłe płyty granitowe. Pustka śmiertelna.
Wtem zaszeleściło coś w powietrzu: od ściany
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.
SKALNY MOTYL.