do ściany źlebu, którym szedłem, przeleciał mały ptaszek, skalny motyl, jak go zowią górale.
Z załomu na załom wzlatywał coraz wyżej i wyżej, ze skały na skałę, aż znikł kędyś w zawrotnej wyżynie, wśród iglic i przepastnych łuków.
Tam, w oddali, była burza i lasy ciemne, tam niżej na dolinie, były miasta i zboża dojrzałe, było życie, był ruch, a ten ptak, wszystkiemu daleki, wszystkiemu obcy i niczemu niewidzialny, unosił się tu nad przepaściami, w niezmiernej wysokości i w niezmiernej pustce.
Prawda? Jest coś w duszy ludzkiej, co jest podobne do tego skalnego motyla: lata wyżej, niż burze i niż lasy, niż miasta i zboża, niż życie i ruch, wszystkiemu dalekie, wszystkiemu obce, zaledwie czasem dostrzegalne myśli, na chwilę, i tak, jak ten ptak oczom, ginące jej w zawrotnej wyżynie.