Widziałem raz żórawie, odlatujące na wschód wielkiem stadem.
Był to jesienny wieczór, pełen smętnego fioletu i ciszy, jak zwykle o tej porze w Tatrach.
Żórawie leciały wolno, czerniąc się nad różowemi ostatnim różem słonecznym górami.
Patrzałem za nimi długo, dopóki nie znikły, z coraz większym smutkiem. Nie wiem, czemu wydało mi się, że się te żórawie obłąkają na morzu i nie powrócą już nigdy.
Leciały gdzieś w bezdeń powietrzną, w dal, tak posępne oku, jakby i one czuły, że lecą tędy po raz ostatni, że nie powrócą już nigdy, już nigdy.
W głuchym jęku harfy rozbitej niema więcej smutku, jak w tem słowie: nigdy.
Ani tatrzański wiatr, bijąc skrzydłami o lód na zamarzłych jeziorach, nie jęczy smutniej...
Skarga drzew podciętych, które wyciągają ku
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.
ŻÓRAWIE.