nimi ujrzał Juliusz panienkę, w białej sukni, z polnemi konwaliami przy gorsie, tak piękną i wdzięczną, o jakiej nawet nie marzył nigdy. Miała także uśmiech na twarzy i jakąś wielką radość w ciemno-szafirowych oczach. Rodzice stanęli nad nim i ojciec rzekł: — No, Julu, wstań, ona przyszła.
Dlaczego nie wstawał — nie wiedział, było mu to zresztą zupełnie obojętne; jakby nie do niego ojciec mówił.
Potem odezwała się matka, ogromnie kochającym głosem: — Wstań, syneczku, ona przyszła. Wymodliłam ją dla ciebie, wyprosiłam u Boga. Włosy mi osiwiały od modlitwy, od nocy na klęczkach spędzonych. Patrz: czy nie śliczna? Niesie ci szczęście, niesie ci wesele, niesie ci raj. Wstań, dziecko najdroższe, ona czeka. Bóg nam ją dał, wynagrodzi nam wszystko złe. Podaj jej rękę, wstań.
Ale jemu było zupełnie obojętne to, co mówiła matka. Słyszał, ale nie czuł nic. Naówczas zasmuciły się twarze rodziców i zasmuciła się twarz panienki, co z nimi przyszła do ogrodu. I uklękła i ona przy nim i podjęła mu głowę i patrzała nań dziwnie słodko swemi ciemno-szafirowemi oczyma, nie mówiąc nic — — ale on leżał nieruchomy.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.