Wtedy ona położyła mu głowę na piasku, rodzice uklękli przy niej i wszystko troje płakać poczęli cicho i śmiertelnie smutno. On czuł ich łzy, spadające mu na czoło, na przymknięte na pół powieki, na usta. Ale kiedy ojciec, jęknąwszy, upadł mu na piersi, a matka z rozdzierającym krzykiem w tył się usunęła, w ramiona klęczącego obok dziewczęcia, Juliusz wstrząsnął się cały i porwał z miejsca.
Ocknął się, siedząc na kanapie. Zimny pot spływał mu po czole, drżał cały, myśli zebrać nie mógł.
— Tak, ona przyjdzie, ona przyjdzie — szeptało mu coś w duszy — ale przyjdzie zapóźno... Wymodlisz ty ją, matko u Boga, wyprosisz, ale po to, aby za trumną moją szła, po nic więcej...
Półsenne marzenie zdenerwowało go do reszty. Miał ochotę płakać, skarżyć się, czuł potrzebę wypowiedzenia komuś całej krzywdy swego życia, całej jego boleści... Gdyby ona teraz przyszła, niosąc mu to szczęście, ten raj... Gdyby mógł usiąść u jej nóg, głowę na kolana jej oprzeć i mówić, mówić, ażby wypowiedział wszystko, wszystko wyskarżył... A potem poszliby gdzieś w inny świat, w jakieś lasy szumiące, nad jakieś morza i jeziora senne, na góry złote od słońca... Umiałby ją tak kochać, tak kochać,
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.