mury i jak te ciała, które im kształt swój dały... Życie? Ręką uczynił ruch, jakby coś chciał odepchnąć od siebie. Nie chciał żyć; wszystko, co go łączyło z życiem, zabrały z jego duszy te łzy gorzkie, których rzekę wypłakał... Już teraz mógł spokojnie umrzeć, pośród tych głuchych pomników jedynego świata, w który chciałby pójść, gdyby po śmierci miejsce duchowi wybrać było można. A zresztą cokolwiekbądź będzie, niech będzie...
W tej chwili na korytarzu rozległy się kroki, ktoś otworzył drzwi od sali i stanął w nich. Merten szybko przyłożył lufę rewolweru do serca.
— Merten, jesteś tu? — spytał przybyły — szukam cię wszędzie. Jesteś?
— To ty, Krążel? — Jestem.
— A cóż ty tu robisz po ciemku? — pytał dalej Krążel, zbliżając się ku Juliuszowi.
— Ot co! — odparł tenże i pocisnął cyngiel.
Rozległ się strzał, a potem ogromny huk, bo upadając, pociągnął Juliusz tors Wenery, który obejmował ramieniem; tors runął z postumentu na ziemię, druzgocząc się na części i miażdżąc martwą już głowę młodego rzeźbiarza.
Krążel stanął, jakby piorunem rażony; zrazu nie mógł pojąć, co się stało.
— Merten! — zawołał.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.