Szła Hanka po Skupniowym Upłazie, a wiatr taki dął, że się zdawało, iż ją zrzuci do doliny. Zimno było, że choć i serdak miała i na serdaku chustkę dobrą, po każdej kosteczce mróz się mrowił. Po niebie kłębiły się i kotłowały śniegowe chmury, przez które świeciło słońce, jakby przez ołowianą blachę, całkiem bez blasku i jakby martwe. Naokół była pustka wszędy okrutna i szum taki gnał przez góry od wiatru, że aż lęk piersi ściskał, bo się zdawało, że całe Tatry jęczą.
A Hanka szła przed siebie.
Żeby ją kto był spotkał, pewnieby jej się pytał: a po cóż ty tam idziesz dziewczyno, w te góry i w tę pustkę, w ten szum? Tam już nie mieszka nikt, tylko strach na ciebie warknie, śmierć ku tobie zęby wyszczerzy, a niemoc cię obali i po tobie. Kto też idzie w góry ku końcu jesieni? Albo się wróć, albo się już nigdy nie
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.
KU NIEBU.