wiatr huknął i spadł z gór, jak lawina, miecąc przed sobą całe płaty śniegu i strzępiąc je, że się rozlatywały, jak pióra z głuszca, porwanego przez orła. Hankę w twarz począł ciąć ostry, drobny lód, a wicher to ją odmiatał ze śniegu do pasa, to znów prawie po usta nim zasypywał. Ciepła krew poczęła się sączyć Hance z twarzy i szyi, ciętej lodem.
Na chwilę ból wrócił jej przytomność: tu moja śmierzć — pomyślała i przestraszona chciała dźwignąć się, wstać, ale była zupełnie bezsilna i znowu zamąciło jej się w głowie. Słyszała szum, widziała góry, ale coraz mniej i coraz słabiej.
I znów na chmurze śniegowej, w zamroczy, zamajaczyła światłość, o wiele bledsza, niż pierwej, ale daleko bliższa, tuż przy Hance. Nawet zdało jej się, że jakaś ręka dotyka jej ramienia. Podniosła oczy: ta sama twarz jak miód i oczy jak kwiaty, tylko o wiele bledsze. I znowu zdało jej się, że ten sam cichy i słodki głos odzywa się:
— Podź!
— Ka? — szepnęła Hanka.
— Ku niebu! Daj rękę — rzekła Matka Boska.
I Hanka podała jej rękę i poszła...