Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Noc, noc, cicha jak grób, długa jak wieczność. Wiatr wzdyma morze, coraz większe, coraz głośniejsze fale biją w brzeg lądu. Ciemne chmury zasłaniają widnokrąg, parno jak przed burzą. Coś okropnego wisi w powietrzu — trwoga.
Co kilka minut Wezuwiusz wyrzuca słup czerwonego ognia, straszliwie jaskrawy w tej ciemności. Głuchy huk morza rośnie, wzbiera, zdaje się, że lada chwila wzmoże się tak, iż napełni sobą całe powietrze. Duszno nie do zniesienia.
Słyszę z mego balkonu, jak Marynia chodzi po dywanie na marmurowej posadzce. Dziwnie smutny głos wydają jej trzewiki na tym marmurze.
A pod mojemi nogami morze.
Nigdy już, nigdy nie przyjdziesz ty w cichą noc do mnie, oprzeć mi głowę na ramieniu, dłoń w dłoń wsunąć, ramiona mi owinąć...