Ludowa jakaś procesya ciągnie pod moim balkonem. Ogromny tłum ludzi z chorągwiami, odznakami, z muzyką. Jakieś ludowe święto. Śpiewają, krzyczą, hałaszą, zapomnieli o biedzie i roi im się, że świat do góry nogami przewrócą. Oprócz tego roi im się także w brzuchach z głodu. Słońce na nich patrzy, jaskrawe, ogniste, wulkan niebieski. Praży ich i pali, ale oni nie dbają — tyle im się roi w głowach i tak im się roi w brzuchach. Idą — mężczyźni, kobiety, dzieci — ludzkość.
A na to wszystko, na ten cały pochód patrzy straszliwa Ironia bytu: słońce, które jest ojcem i matką stworzenia, z którego urodziło się wszystko dobre i wszystko złe, słońce, które nie pozwala być kamieniem, a nie daje dość ciepła i światła, aby być duchem, straszliwa Ironia bytu. Ono nie jest tak obojętne, jak niebo, które od odwiecznych lat bawi świat swojemi piorunami i uśmiechem z poza
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.