i śmieję się. Ich wszystkich, bogatych i biednych, małych i dużych, szczęśliwych i nieszczęśliwych, ich wszystkich ideałem jest bóbr, a jeżeli podniosą głowę bogaci i biedni, mali i duzi, szczęśliwi i nieszczęśliwi, to nad sobą zobaczą tak szeroko, jak niebo rozpięte: olbrzymią, nieskończoną, wieczną i odwieczną nędzę życia ludzkiego.
Wszyscy... ale jednak serce moje jest tam, z tym tłumem w pochodzie.
Serce? Ach! Gdybyż było tam! Gdybym mógł iść razem z nimi, choćby jak oni obdarty, choćby jak oni głodny, jak oni tradowany i wyrzucany z mieszkania, ale żyjący jakiemś wspólnem życiem, jakąś myślą, jakąś nadzieją... Gdybym się mógł tam wmieszać, zapomnieć o wszystkiem, uciec od wszystkiego, być bydlęciem roboczem, być psem bitym i kopanym, ale mieć coś przed sobą, mieć jakąś wiarę, jakiś cel, czuć w sobie jakąś racyę bytu... Nie sobie, to przyszłości, to synom, wnukom, prawnukom, praprawnukom... A ja — ja jestem mężem Maryni i jedyną racyą mego bytu jest cierpieć bez żadnego celu, cierpieć, aby cierpieć. A słońce patrzy na mnie — i pęka
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.