z pasyą, z wściekłością, która mnie unosiła. Powtarzałem sobie: to dla jej dobra, to dla jej dobra i wszystko jęło mi się wydawać za mało. Jak religijny fanatyk, który dla dobra swojej ofiary wpada w zapamiętałość udręczeń, tak ja wpadłem w ten szał fanatyczny. Unosiłem się moją rolą i porywałem. Zacząłem Marynię torturować moralnie. I dziw! Im więcej czułem w sobie męki i bólu, tem większą czułem zaciekłość w tem dręczeniu Maryni dla jej dobra. Drżąca, blada, patrzała na mnie oczami bitego dziecka, a ja biłem, biłem nieludzko, nielitościwie. W końcu zaczęło mi to sprawiać rozkosz, podobną może do tej, jaką uczuwają ci, co w szale miłosnym kaleczą i mordują kobiety. Nienawiść była teraz jedynym moim celem. Musisz mnie nienawidzieć, musisz mnie nienawidzieć! — powtarzałem sobie, ale ponieważ musiałem w tej kobiecie wzbudzać dla siebie nienawiść, doznawałem za to względem niej jakby nienawiści. Dwa uczucia wiły się we mnie, plątały i szamotały z sobą: naturalne: dać za nią ostatnią kroplę krwi i sztuczne: dręczyć ją. Ale to sztuczne, jak jątrzony wrzód, poczęło
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.