bione, ale ja powinienem móc odczuć, że ona rozumie. To powinna być taka cicha, milcząca umowa, taki niemy kontrakt. Tymczasem widziałem, że jej wszystkie myśli przechodzą przez głowę, tylko nie ta, której ja tam szukałem, którą ja tam pragnąłem mieć. Zaczęła się we mnie do Maryni budzić potworna swoim kształtem uraza. Aż w końcu poprostu zacząłem się dławić. Za dużo było. Postanowiłem bądź co bądź skończyć, ale to już nie było wyrozumowane postanowienie, to był rozpaczliwy ostatni ruch wieszanego, aby rozerwać stryczek — mniejsza o to, że pod szubienicą kat podłożył worek z nożami. Byle się nie dusić...
I oto jednego wieczoru Marynia, wracając ze spaceru, zastała mnie pakującego jej rzeczy.
— Co ty robisz? — spytała stając w progu.
— Pakuję twoje rzeczy.
— Czy jedziemy?
— Ty jedziesz.
— Jakto? — zbladła.
— Jedziesz.
— Dokąd? Sama? A ty?
— Dokąd chcesz. A ja zostanę jeszcze.
Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.