Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

drzwi w swoim szarym, długim płaszczu i patrzała na mnie suchemi, szeroko rozwartemi oczyma, blada jak trup. Czułem, że igram z wężem, że tańczę na krawędzi.
Jedno słowo niebaczne, jedno zadrganie głosu mogło odkryć jej całą prawdę, zedrzeć mi z twarzy tę maskę, którą ja sam w zwierciadle, w zapamiętaniu, jakobym prawie za moją prawdziwą twarz był uważał. Ale to niebezpieczeństwo podniecało mię jeszcze. Zdawało mi się, że rozsypałem w powietrzu mnóstwo igieł i z nieporównaną zręcznością cieniutką laseczką trafiam je, utrzymuję w powietrzu i rzucam w twarz Maryni, aby ją kłuły, odskakiwały i znów wirując w migawkowych esach i floresach, na twarz jej padały. Aż wreszcie dopiąłem celu: musiała uwierzyć. Postąpiła od progu i bez słowa zaczęła mi pomagać w pakowaniu. Pierwszy ruch jej ściął mnie odrazu z nóg. Zaćmiło mi się w oczach, musiałem skupić wszystką siłę, aby nie paść.
To wszystko, co było dotąd, było niczem — dopiero teraz zobaczyłem krawędź prawdziwej otchłani. Jej nie będzie...
Uczułem się odrazu starcem zgrzybiałym,