Idźmy: kędyś w zawrotne wysokości skrętów;
Ciemno — nad głową czarne głębokie sklepienie,
Zda się, żeśmy na łodzi wśród morskich odmętów —
I cicho po arkadach wspina się Milczenie...
Znów sale, martwe sale — — nieznajome meble,
Na których nikt nie siada, chyba pustek duchy;
Chóry, organy w chórach, drabin dziwnych szczeble,
Ambony i głos kroków długi, ciągły, głuchy...
Wtem jakieś niewidzialne uderzają ręce
W klawisze na organach — — muzyka się zrywa,
Wzmaga się, grzmi, podnosi — — zda się potępieńce
Jęczą przez tę modlitwę o żal... Gra straszliwa.
Zda się, że cały zamek jęczy, że te tony
Wnikają gdzieś do piwnic i pną się na strychy;
Organy grzmią jak burza, ocean szalony —
A w organy jak gdyby biły palce Pychy.
Cicho... Kędyś na wieży jęknął dzwon — — już drugi,
Cała orkiestra dzwonów huczy na powietrze — —
Huk leci wielki, groźny, potężny i długi,
Zda się, górskie wierzchołki zaczepi i zetrze.