Przez czeluść kędyś w murze pełny księżyc świeci,
Blada, milcząca, martwa, smutna twarz księżyca;
Wkoło Sfinksa się bielą szkielety stuleci,
A w głębinie pieczary dyszy Tajemnica...
Nigdzie istoty żywej — — aż z krużganku z góry
Wychodzi biały orszak widm, z twarzą w zasłonach;
Idą wolno, podobne do płynącej chmury —
Przechodzą w drzwi kaplicy, wspartej na bierwionach.
Pod niemi otchłań... Straszna modlitwa w przestrzeni...
Wiszą w powietrznej pustce — — nad kaplicą w górze
Szkarłatny jasny obłok łuną się czerwieni,
Rozwija się, rozszerza na skrzydeł purpurze.
Zapala się głąb nieba, a z kaplicy płyną,
Głosy wspólnej modlitwy jak mruk morskiej fali;
Modlą się monotonnie widma nad głębiną,
A nad niemi się obłok purpurowy pali.
Tam w dole Sfinks bronzowy, sale, kolumnady,
Zmilkłe organy, dzwony, galerye, otchłanie,
Przepastne korytarze, ganki i arkady,
I bezdennej pustyni chłodne, stęchłe wianie...