Tam, jak olbrzymi lśnił się głaz
szmaragdu: lodu zrąb pod szczytem,
a z jednej z jego rys i skaz
wyrosło z kwieciem złotolitem
ziele — łyskliwe, jak ze szkła,
i w lekkim wietrze gra i drga —
łodyżki lila, listki z błony,
jak ważki mają, uzłoconej.
Zaś kwiatki, jako złota śniedź,
guziczki złote ze złotemi
ząbkami wkoło... Okiem śledź:
nieznajdziesz takich w całej ziemi!
I tak to rosło w górze tam,
mały kwiateczek złoty sam,
a wokrąg śniegi i pustynie,
w których wzrok, jak duch w śmierci, ginie...
Zdumiał się strzelec, a zaś ów
głos, co doń mówił na polanie,
ozwał się nad nim zkądciś znów:
»Urwij kwiat jeden! Niech się stanie!
Na serce włóż i na dół schodź!«
Tak zrobił strzelec, poczem, choć
straszliwa przepaść patrzy w oczy,
skiełznął i stanął na uboczy.