Przez obcy szedłem las — posępny stał;
ciemniał w nim dzień — wilgotne mchy
słały się u mych nóg, z nadwodnych skał
zwisały zimne, brudne, ślizgo szły
w parowów głąb. Potoku pienny nurt
po progach wył wzdłuż drogi, to znów cichł,
z kamiennych w toń się przelewając furt.
Wśród gonnych drzew tu owdzie, jakby mnich,
(dalekich Tatr widziadło), karli smrek,
obrosły gąszczem konarów aż do stóp,
w milczeniu stał i ciszy leśnej strzegł.
I nic nie rwało jej; jak ciemny grób
milczał ten las, tonąc w ponury mrok.
Tam szedłem sam — szeleścił w ścieli krok,
to patyk trzasł, to bełkło trzęsawisko.
Gdziem był? — tak, wiem: ja byłem ludziom blizko,
ale mój duch, jak niegdyś na Jeziorze
Królewskiem, zszedł z kolisk ludzkiego świata,
i wszystkie w tłum zbiegły się ku mnie lata,
przeżytych dni, przeżytych godzin morze...