Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

Nieprzemierzona przestrzeń powietrza słuchała.
A oto opodal, nie wietrząc niczego złego, stado kozic się pasło. Stare pasły się po odtajanej od słońca ku południowi trawie na uboczy, od czasu do czasu pozierając na młodzież, która cuda broiła. Jedne w szalonem tempie ścigały się po upłazach, inne się bodły, na kolanka przyklękając i pod brzuch różkami celując, jak zwykły czynić capy, walczące w jesieni w czas rui, drugie zjeżdżały po twardych śniegach wdół, na zadach przysiadając i podbijając się nad urwiskami na cztery nogi, jak sprężyny stalowe odgięte. Niejedną śnieg skręcił i zwiózł na grzbiecie, przecie zawsze w porę się dźwignęła na cztery nogi wesoła i swobodna.
Naliczył ich Sablik jedenaście starych i ośm młodych, godny kerdel, dziewiętnaścioro. Lecz gdy kombinował, czyby je podejść mógł, nagle zgóry, jakby z obłoków wypadły, orzeł na stadko uderzył. Nim zbiegły się, nim skupiły i rogi nadstawić zdołały, już na rocznego capiorka runął i szponami mu boki obłapił.
Ale podnieść nie zdołał. Cap zaś rzucił się przerażony i gdy kozy zbiegały się w kupę, w przechodzącym wyobraźnię ludzką pędzie począł biec naoślep przed siebie gruntem kamiennym i widział Sablik, jak orzeł skrzydła rozpiął i unoszony gnał nad bezdenne przepaście. Szpo-