nów wyrwać w szalonym spadzie głęboko wbitych nie mógł, dzióbem kuć ofiary wśród rozpacznego pędu po łbie nie zdołał. Sus za susem leciał cap wdół, do skrzydlatego potwora podobny. Już uderzył tak strasznie skrzydłem orlem o turnię, mimo przebiegając, że złamać je musiał, bo skrzydło orłowi zwisło. Lecz snać w oczy krzywym dzióbem ptak uderzyć potrafił, bo oto bez kierunku, naoślep capa Sablik gnającego zobaczył, w urwiska, gdzie nagle gruchnął z krzesanicy na upłaz i toczyć się poczęli wdół wśród olbrzymich wahadeł skrzydeł orlich i skrętu ciał, aż znikli Sablikowi z przed wzroku.
— No niegze ta — pomyślał Sablik — przydziemé po niedźwiedzia jutro, to sie ig ta da nańść w dolinie, jak ig liski i rysie nie zezrejem zatela.
Spłoszony kerdel kozic pierzchał wichrem ku szczytom nad Kasprową Doliną.