Żył Marduła Franek w strapieniu srogiem i opuszczeniu nieludzkiem w lochu u pana Rzeszowskiego, gdy zwłoki starca zabrano. Rezygnacja go ogarnęła i melancholja tak ciężka, iż całemi dniami i nocami, podobnie jak zmarły starzec, z głową na piersi zwisłą siedział bez myśli już prawie, bez czucia.
— Pomału to i ja gadać zabacem — myślał — i sto roków tak przezyjem, bez té portki niescénsne...
Wtem pewnego dnia klucz w zardzewiałym zamku drzwi do lochu zazgrzytał i przy blasku latarni, którą niósł odźwierny, ukazał się postawny mężczyzna z ręką za pas wetkniętą, w czapie z zawiasami i szerokich hajdawerach i rzekł:
— Możesz iść.
Marduła nie zrozumiał.
— Wto? Kany? — zapytał.
— Ty; gdzie ci się podoba — odpowiedział mężczyzna.
— Wolnyk!? — wrzasnął Marduła.
— Wolnyś.