sika, choć się Marduła zapierał, oddano, aby go do Krakowa, do grodu zawiedli. Ale pan Rzeszowski lubił więźniów i Mardułę u siebie w zamku do lochu wrzucić kazał.
Gorzko i w smętku mu tam płynęły dni i noce.
Od strażnika jednego, człeka dobrego, dowiadywał się tylko od czasu do czasu, iż to w tej, to w innej okolicy Janosik Nędza Litmanowski się pojawił, dwór spalił, szlachcica powiesił, zarąbał, lub za piątą granicę wystraszył, a wówczas żałość niewypowiedziana ściskała Marduły serce na myśl, ile się tam nabito, ile dobra złupić musiano i miano okazję.
Dni i noce biegły Mardule w smutku i strapieniu. Sam on nie wiedział, jak długo już świata Bożego nie oglądał. Siedział ze spuszczonemi między kolana rękami, albo przez małe zakratowane okienko w lochu na skraweczek widzialny nieba spozierał.
Że był poetą, począł wiersze składać. On to w przystępie autoironji uzdajał tę gorzką śpiewankę:
Dobry hłopiec, dobry zbój,
padnie listek, to sie bój!
(bo las prześwieca).
Padnie listek bukowy,
jużci zbójnik gotowy!
(bo z lasu zima wypędza).