Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

Gałajda łkał i na kratę patrzał, a oczy stawały mu się coraz większe, coraz więcej przerażone, zdawały się wychodzić nawierzch z orbit.
Krzyś przeląkł się o niego.
— Gałajda! Nie zapamiętuj sie! — krzyknął.
Gałajda zaś znowu jak człowiek nieprzytomny począł rękoma dookoła siebie wodzić, ruchy niemi nieokreślone wykonywać, cofać je ku głowie i znowu wyciągać.
— Is — rzekł Marduła żałośnie — niedźwiadkaś z oklepca puściéł, coby béł wolny, a sameś na niewolom prziseł...
— Hej wiera! — westchnął Krzyś. — Jus mi Byrka więcél zimnej kapusty przez omasty na śniadanie nie da... Co robić... Mocny Boze...
— Kiejek do dudka przyseł, kie mi Pan Bóg piendziesiont dukatów nagodziéł, cobyk sie na gazde sprościł, tu mas! — biadał Marduła.
— Hej Panie Jezusie! Aleby my béli za té dukaty nieraz pili! — westchnął Krzyś.
— Ej béliby my béli!
— I Gałajde by my béli ozénili! Bo ja mu to zawdy padał, co mu baby trza. I byłbyk mu babsko nalaz, jak sie patrzy, nie oblizańca, ani nie matafije, coby maniory miała, jyno dziéwke gazdowskom, nie wysiedzianom, rezuwitnom, wystawnom i przystojnom... Bo to cłowiek!
— Haj cłowiek! — powtórzył Marduła.