Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale okno wybiéł.
W jednej chwili przestał płakać i Marduła.
— Prawda — rzekł — okno wybiéł.
— Mozemy uciekać.
— Mozemy.
— Słonko dopiéro mało co wyhodzi. Jesce śpiom.
— To my tu od wcorańsa, od popołednia?
— No, spalimy, bo my béli pijani.
Zerwał się Marduła, jak żbik.
— Uciekajmé!
Krzyś przystąpił ku oknu i wyjrzał.
— Niéma nikogo. Woda pod murem, Wag, nie bars sie głęboka widzi. Jyno wysoko skocyć. Bedzie ze trzi siongi.
— Nieg bedzie i dziesieńć!
— Połózmyz go, jako trza — rzekł Krzyś — coby wiedzieli, ze to béł oświęcony cłek i ze go haw nik nie zabiéł, jyno on sie sam.
— Wartko! Wartko! — wołał Marduła.
Krzyś zaś ręce Gałajdzie na piersi olbrzymiej złożył i powieki mu przymknął.
— Bydź zdrów, bracie! — rzekł, ściskając go za rękę przy dłoni.
Ale Marduła wsunął się już w okno, wystawił nogi i skoczył.
Pojrzał za nim Krzyś: spadł w rzekę, zanurzył się po szyję i stanął.