Nikło odmraczać się jęły góry, zwolna widnieć, jak szare masy, i błękitnieć i w kotliny mroczno, głęboko niebieskie między skały, brzask począł wpływać blady. Oczom ukazał się posępny, czarny Batyżowiecki Staw, wpół chmurą przysiadły, której przędzione strzępy wody tykały.
— Na prawo — rzekła Weronka.
Ostry, przenikliwy, długi, pszkający gwizd przedarł ciszę.
— Cap! — rzekł Janosik, wznosząc głowę.
Zahurkotały kamienie lecące w turniach na dół i echo poszło; snać cap ruszył skokiem.
Po płaskich głazach zwilgłych od wody przeszli.
— Tu — rzekła Weronka.
Ujrzał Janosik kopczyk mały, z kamieni usypany.
— Cos to? — zapytał.
Weronka uklękła bez słowa z rękami opuszczonemi.
Patrzał Janosik na szary kopczyk kamienny, nad którym skały mgliły się w mroku i brzasku, jakby ruchome, a nieruchome wieczyście.
Weronka przeżegnała mogiłkę i wstała, mówiąc:
— Janosik, tu twój syn.
Janosik drgnął.
— Tum go pochowała. Żył tylko dzień. Nie dałam go ludziom, ani robakom ziemnym. Tu
Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.