Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/303

Ta strona została uwierzytelniona.

Sablik stał sam w górach, wśród zimy skalnej, olbrzymi dech gór wdychał sam w płuca, nie dzieląc się nim z nikim, światło słońca po śniegach na jego tylko źrenice padało. Sablik jakby wina tęgiego, węgierskiego tokaju popił — — podnosiło go...
Otupno mu samemu iść nie było. Był strzelec.
Raźno szedł pod zachód dnia na noc ku Rybiemu Jezioru.
Leżało ono za wałem, samotne i wielkie.
Pasterskiemi perciami pośród kosodrzewiny Sablik kroczył, na wał wstąpił i na dół pojrzał.
Tam pod ciemnemi, szeroko prostopadle rozległemi, ośnieżonemi ścianami Mięguszowskiego Hrubego Wierchu leżało w kotlinie wśród ciemnozielonej kosodrzewiny, smreków czarnych i zielonych limb, śniegiem ubielonych, przez pół od zachodzącego słońca skrawo­‑czerwone, przez pół czarno­‑szafirowe, metaliczne, odbijając w sobie skały utopione, milczące Rybie Jezioro.

Łapali Sablika, po zelenyk bukak,
ale sa wybronił, miał ciupazke w rukak!...

Patrzał Sablik, stojąc na wale pobrzeżnym, dobył gęśle z rękawa i zagrał. Nie siadł, nie jadł, tylko zagrał jezioru.

Ej! dyna dyna dyna — dyna! dyna dyna,
dyna! — dyna dyna — dy! na dyna dyna...