Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/309

Ta strona została uwierzytelniona.

dalsze widnokręgi, miasta i wsie w bezmierzu, pod baldachimem w mgławicy.
Wtem ciemny obłok podniósł się od Wysokiej; z za turni, gdzieś z pod Gierlachu, wicher zawył i chlusnął śniegiem, zaćmiewając świat.
Sablik spojrzał ku Polsce.
Tam jasno było i Rybie Jezioro błyszczało wyraźnie w słońcu, jakoby góry przecinały na dwie połowy ziemię, szafirowe złoto od burzy.
Lecz to nie miało trwać długo. Gwałtownisko piętrzyło się, a wiatr sypał weń poprostu bałwanami powietrza. Sablik utrzymywał się pod skałą, ale nagle zwyrtnął się i począł zstępować. Przeszył go chłód ostry i przenikliwy.
Lecz chmura ścigała go, dopadła i ogarnęła, waląc śniegiem i słoniąc mu przestrzeń przed oczyma czarnym prawie całunem.
Gdzieś, w przestrzeni, przebłyskiwało mu poza kurniawą słońce, ukazywały się plamy wielkie bladego, a rażącego światła, lecz znikły.
— Ogarneno świat... Bóg sie podniós... Saleje...
Sablik go znał. Siompawice, lejby, naremnice, burze, fujawice, dujawy, kurniawy, pomłoki, gmy, wszystko. Tysiące razy przetrzymywał i przebywał, więcej niż pół wieku w Tatrach Boga spotykał. Nie lękał się. Cłowiek przetrzimie, ino po rozumie.
Śnieg sypał się płatami, zalepiając oczy i usta,