gnany wichrem wyjącym pośród ścian czarnych od pomroczy. Sablik schodził w noc.
Nie do wypowiedzenia groźna ciemność zaszła przestworza. Zda się jakby śniegwały zatoczyły sobą ziemię aż po krańce, jakby gruby jakiś, obcy żywioł, zapanował nad ziemią. Wszelka nadzieja się w nim traci, wszelkie spodziewanie.
Na ramiona wali się ciężar i głowę przygniata, oczy zaś czując prawo wzroku wytężają się gniewne, strwożone i bezsilne, jak jaskółki zaskoczone burzą, gdy ciągną nad morzem.
— Kieby ja oreł béł — myślał Sablik — wyniós byk sie obwysno nad śniég...
Wtem ujrzał pod stopami skrzesaną ścianę.
Tędy nie szedł.
Zwrócił się na lewo i ujrzał przepaść; na prawo toż samo.
— Ki djasi aj djasi, kajek wlaz? — mruknął. — W beztok?
Cofnął się, lecz naokół były skrzesane ściany.
— Pomyliło mie wej plugastwo — mruczał. — W złem miejscu.
Stanął i próbował sobie wyzbacować drogę, ale snać już chwilę szedł błędnie.
— Powrót zanadto zły...
Nié miałbyk matury tu ostać...
Drzewo ścięte ka bądź źlebem wyprościs, ale cłeka nié...
Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.