Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/313

Ta strona została uwierzytelniona.

krzepłe mięśnie i kości opierały mu się wytrwale i nieugięcie.
Tatry całe wyły, huczały i świszczały. Huraganem napełnił się, wezbrał, przepełnił ich świat. Wicher jakoby się nie miał gdzie w nich podziać, szumiał po skałach, wypływał wgórę i wdół spływał, jak fala wody, któraby głazy z hukiem staczała. Lecz Sablik w tem piekle śnieżnem nie drżał. Walczył.
I wydobył się na przełęcz.
— Wis, beskurcyja — rzekł do wichru. — Nie dałek sie. Ja jesce nie twój.
Wiatr od Południa był słabszy, droga łatwa: Sablik zestępował wdół w zawiei śnieżnej. Dobił się kosodrzewiny, ale dziwnie czuł się słaby.
Cysto piéknie sie zamordował, widziało sie, co sie hnet i zubami trza bedzie turnie hytać...
Legł na konarach; był bez sił, bez władzy w ciele.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spał.
Był już drugi dzień, gdy ujrzał nad sobą jasne, czyste, śliczne, promienne, błękitne niebo i słońce wysoko. Nieopodal poniżej błyszczał wielki zielony Hinczowy Staw, wysoko szczyty stały pogodne i spokojne.
Dookoła był śnieg.