Śnieg miękki, puszysty, błyszczący, ogromny, tak wielki, iż turnie, kosodrzewina, drzewa w nim ginęły, które byłby zasypał Sablika, gdyby krzak kosodrzewiny, gdzie legł, nie rósł na wyniosłym złomie skały, skąd go wiatr omiatał.
Dookoła stały góry spokojne, milczące, wyraźne, świecące się jak srebrne.
Odmieć śniegowa wyiskrzyła lody.
Szafir mroźnych granitów rzeźbił świat.
Tatry...
Sablik leżał nawznak i patrzał na nie.
Sąż to one, te same?
Sąż to te góry, które przebiegał wzdłuż i wszerz, które nie miały dla niego tajemnic, ani granic dla jego siły?
Którym dumną stopą przystępował grzbiety, ramiona i głowy wyniosłe?
Sąż to te góry, w których miał izby swoje olbrzymie po dolinach, ściany z krzesanic, które mu były jako dom jego życia?
Sąż to te góry, które żywiły go, poddawały się jego woli, zdawały się go rozumieć i myśl jego zgadywać, które służyły mu?
Sąż to trwałe świadki jego triumfów, jego zysku, jego radości i sławy?
Które napełniał swojem imieniem od pół wieku, w których zdawały się na wieczność zakute echa jego strzałów, świsty strzał i uderzenia strasznego topora?
Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.