winy, z głową w śnieg zapadnie, w śnieg miękki, głęboki i przepastny, którego nikt nie przejdzie.
Góry grzebały go w sobie.
Skrzesane, lite, niezmiernej wysokości błyszczące skały otaczały go jak sępy spokojne postrzelonego jelenia, czekając, aż dokończy życia.
Z kątów doliny wyzierały ze srebrnego skrzącego się śniegu dusze pobitych strzelców liptowskich i pobitych niedźwiedzi...
I dusze strzelców polskich zasypanych lawinami, odpadłych z turni, zabitych kulą liptowską.
Wesela pełne polany, kędy grał...
Kędy grawał juhasom, dziewkom cudnym i starym surowym bacom o groźnej dłoni...
Kwietne łączki nad potokami wiosennemi, gdzie wodę pił wśród leluji żółtych i rdzawego szczawiu.
Samotny, jak motyl w niesłychanej głuszy ustroni górskich...
Ciche, ustronne miejsca spoczynku na upłazkach, gdzie pod nogami przepaść była, a nad głową, nad miękką trawą skały cień dające...
Koléby myśliwskie kamienne, gdzie w mroku przędły się jego dziwne złocone powieści...
Gęśl gra...
Gra to jego gęśl własna. Wyczarowały się ze skał wszystkie dźwięki, jakie przez pół wieku w nie webrzmiały...
Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.