Janosik, przy nagromadzonych łupach straż w lesie babiogórskim na polanie zostawiwszy, ruszył o świcie na czele bandy. W pośrodku, na sankach, ksiądz biskup Pstrokoński, jadąc i pacierze ranne odmawiając, a Boga o powodzenie imprezy prosząc, podziwiał siłę, zwinność, lekkość Janosikowych opryszków, w każdym ruchu wśród ciężkiej drogi się objawiającą. Osobliwie zajął jego uwagę Sablik, siwy i stary, a tak zgrabny i lekki, że się raczej suwać po śniegu, niż stąpać po nim zdawał. Gęślicki w rękaw od czuchy wraziwszy, podpierając się toporkiem, szedł narówni z młodymi, z twarzy do starego sępa podobny i zamyślony.
— Ociec! — krzyknął nań biskup, gdy się koło sanek znalazł.
Sablik przystąpił bliżej.
— Ociec, o czem se też tak dumacie? — zapytał biskup.
— E méślem se, prosem ig miéłość duhownom, cy tys ta hań w niebie, kie u nas zima, śniégi