nie jedna dusycka
bez niom w niebo posła...
Hej Sablik se zaśpiéwał,
ej Krzywań mu odpedział,
bo o jego sprawie
nik iny niewiedział...
A twarz jego przeciągnęła się i mgliste siwe oczy wdal zamierzchłą pobiegły.
— He, to obieś! — ozwał się z pełną galanterji poufałością Krzyś do biskupa, gdy Sablik się nieco oddalił. — To obieś! Nie jednego on strzelca z Luptowa, abo z Orawy we wantak ostawiéł. Jemu nie zastempuj na dródze! Strzeli do cłowieka, jak do wilka.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — wykrzyknął ksiądz Pstrokoński. — Gdzieżby zaś!?
— Ę bajto! Bélo ig trzok bratów, ten Jasiek, Józek i Jędrek. Kie na polowanie pośli, to kie jeden na Krzywaniu, drugi na Hrubym Wiérchu, a trzeci na Ostrej béł, to sie kapelusami, abo cuhami dogadowali. Ale jyno ten Jasiek ostał. Bo Józka zabiéł niedźwiedź, kajsi w Bobrowcu, a Jędrzka luptowski strzelec w Miegusowskiej Dolinie. He, to obieś, ten Sablik! Dość sie tu na Sąd Ostatecny nasukajom, kim te syćkie kości, co on je we wiérhak poostrzepał, najdom!
— Takiż to on?
— Taki. W rzecy grzecny cłowiek, muzyka, uśmieje sie, uradzi — e, ale hań, w lesie! Jyno