Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Niedługo wyszli. Sablika w gąszczu nie zauważyli, minęli go i szli dalej. Rusznice mieli na plecach. Szli na kozice, jelenie, lub sarny.
Sablik mógł ich przepuścić i poczekawszy ruszyć w przeciwną drogę, by się nie spotkać. Ale wąska twarz jego ściągnęła się, bruzdy na niej wyżłobiły, usta skrzywiły się i zbiegły ku dołowi w kątach, straszliwa nienawiść, zawziętość a zarazem okrutność niewypowiedziana wymalowała się w mglistych starych oczach i uśmiech straszny na twarz wystąpił. Nie wiedzieli nic, szli spokojni, ufni, bezpieczni. Sablik śmiał się w duchu. Naciągnął łuk, zmierzył do oka i ze świstem wypuszczona strzała w tył głowy między kapelusz a kołnierz barankowy serdaka ugodziła strzelca idącego po lewej stronie.
Z jękiem zwalił się na twarz, rozkrzyżowując ramiona.
— Miałbyś mnie ty kie! — pomyślał Sablik.
Drugi strzelec zwrócił się, zerwawszy rusznicę przez głowę, ale w tej chwili drugą strzałę Sablik wpakował mu w gardziel.
Krew go oblała, zatoczył się, rusznica mu z ręki wypadła i runął plecami na drzewo, poza nim stojące.
Wtedy Sablik z gęstwy z ciupagą w ręku wyskoczył.
W mgnieniu oka przypadł ku wspartemu o drzewo Liptakowi, a temu strach śmiertelny