Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

kędy kwiaty do róż podobne rozwitych łap swoich odciskał.
Cieszył się na świst strzały swojej, na huk swej rusznicy, z której gładkiej lufy kula wartko i śmigle a celnie leciała. Cieszył się na mierność swej ręki, na przykład twarzy do kolby, oka zmróżenie. Cieszył się na stuk swego toporka w ciszy gór i lasów...
Hej! Ciupaga! Z wyostrzonej stali!...
Sablik czuł się cały w sobie, cały przez siebie, skończoną czuł się istnością, tak wcięty w Tatry, jak bywa słup wbity we wodę, nad któremi jedna powierzchnia przepływała.
Tak niknął z wiosną od pół wieku, a gdy po tygodniu, dwóch, trzech, czasem po miesiącach całych do domu wrócił, znowu z Janosikiem Nędzą na wyprawy, lub na przeszpiegi szedł.
Jak gazdowstwo się wiedło, jak sobie żona, niegdyś piękna Tereska od Walczaków ze Skibówki, dawała rady, on o to niedbał. To nie było jego życie.
Rusznicę Sablik wziął, ale prochu tylko na kilka nabić w rogu, bo go koło domu wypsuł, łuk niechybny starodawny przez schylone wiekiem barki przewiesił, i ruszył w góry, orzeł stary na łowy.
Szedł ku dzikiej, pustej dolinie Kościelisk. Ledwo minął las, co ją zasłaniał i drogę nad Dunajcem, kędy owce na hale, na Smytnią, w Ornak, w Tomanową, na Pyszną szły, kędy z hal siano