Wołoszyna w karłowate ostatki lasu pod Opalonem wstąpił i góry koło siebie i nad sobą zobaczył.
Pytajom sie góry, pytajom sie lasy,
ka się popodziały starodawne casy!...
Już biały śnieg okwiecał upłazy i wierchy Miedzianego, a słońce się na nim iskrzyło, jak srebro i złoto płonące.
Od orawskiej strony dujom zimne wiatry,
śniezek polatuje, osedziały Tatry!...
Zapach śniegu bił w nozdrza; wilgoć wnikała w usta i płuca.
Stary Sablik stanął i krzyknął:
Eheheu!...
Eheheu! — rozbrzmiało po żlebach, gdzie się kosodrzewina oszreniona błyszczała.
Był sam.
Czuł królewskość tego słowa.
Sam był wpośród wierchów ogromnych, szczytów niebosiężnych, sam wśród lasów czarnych, szumiących, i wśród wód pełnych gwaru, lub cichych i głębokich jak sen duszy potężnej, męża czynu i strzelca niedźwiedzi.
Sablik stał sam w górach, wśród zimy skalnej olbrzymi dech gór wdychał sam w płuca, niedzieląc się nim z nikim, światło słońca po śniegach na jego tylko źrenice padało. Sablik jakby wina tęgiego, węgierskiego tokaju popił — — wzniosło go...