łem do Sablika, ale głowę zwrócił po za się i patrzał nań.
— Ciekawa bestyja... Casu se nie sata, bo go ma...
Patrzał długą chwilę, a potem w prostopadłą zda się ścianę nad sobą wspinać się zaczął „jak mys“; piął się szparą w skale, zwisłym w dół żlebkiem i znikł w niewidnych zdala załomach skały.
Lecz znów od lewej ręki ujrzał Sablik kozice, wysoko w górze.
Wytężył oczy. Kierdel, siedm sztuk, w susach pędziło po półce na prawo ku szczytom.
— Darzy się mi — szepnął, jako miał zwyczaj sam do siebie — jus tak cujem, ze mi Bóg nagodzi.
W przepaście niesposób było za niemi iść. Sablik się zejść kozice spodziewał ponad Hinczowym Stawem, w cieplejszej, bujniejszej dolinie od południa, wśród olbrzymich turni Rysów, Wysokiej, Mięguszewskiego, Szatana i Baszt.
Tymczasem spostrzegł, iż z grani i z turni jakoby białe potoki mąki się suły, lub zakwitały nad niemi jakby białe ogony pawie z pyłu świecącego na powietrzu: to śnieg się obsypywał i wzmiatał. Wiatr począł dąć.
— Niegze ta! — szepnął Sablik i piął się dalej po herbikach i zachodzikach, po spasztach, źlebach, zawiesach, półkach i krzesanicach, po
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.