Moze wiater ozezenie gmy...
On zaś z szalonym pędem otwierał widok nad doliną Liptowa. Dźwigał chmury i ukazywał coraz szersze, coraz dalsze widnokręgi, miasta i wsie w bezmierzu, pod baldachimem mgławicy.
— Ozjaśni sie s kąta — myślał Sablik, obserwując.
Wtem ciemny obłok podniósł się od Wysokiej, z za turni, gdzieś z pod Gierlachu, wicher zawył i śnieg począł sypać, zaćmił się świat.
Sablik zwrócił się ku Polsce.
Tam jasno było i Rybie Jezioro błyszczało w słońcu, jakoby góry przecinały na dwie połowy świat szafirowy pozłotą.
Sablik zaklął, zwrócił się w mgnieniu oka i spuszczać się począł, skąd przyszedł.
Lecz chmura ścigała go, dopadła i ogarnęła, waląc śniegiem i słoniąc mu przestrzeń przed oczyma czarnym prawie całunem.
Gdzieś, w przestrzeni przebłyskiwało mu po za kurniawą słońce, ukazywały się plamy wielkie bladego, a rażącego światła, lecz znikły.
— Ogarneno świat...
Ale Sablik schodził śmiało. On to wszystko znał. Siompawice, lejby, naremnice, burze, fujawice, dujawy, kurniawy, pomłoki, gdmy jak ciasto. On to wszystko znał, setki, może tysiące razy przetrzymywał i przebywał, on więcej niż pół wieku z Tatrami walczył.
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.