Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

czekać, lub po łagodnem zboczu od strony południowej w dolinę się spuścić.
Na brzuchu na granicie leżąc czołgał się w górę, piersiami, udami, kolanami brodą przywierając do skały. Przewijał się jak wąż popod wiszące wpół w powietrzu gzemsy skalne, zwieszony wystającą połową ciała we mgle pełzał po zrębach turnic, po ledwo znacznych półkach; palce w szpary wbiwszy, cały na rękach, prześlizgiwał się po chyłych płytach granitowych rozpękłych, nogami w wietrze pływając nad straszną otchłanią. Walczył.
Nie walczył o życie i o istnienie z bojaźni. Wielki strzelec nie znał trwogi. Oto wicher naprzeciw niego stanął, zastąpił mu, ze śniegiem, z mgłą, ze swoją mocą piekielną. Wicher rzucił się nań, jak orzeł na skalnego capa. Ów, ufny w swoją siłę, rogi pod piersi orła nadstawiał. Sablik na moc wichru odpowiedział swoją mocą, na jego zaciętość swoją odwagą. Nie uląkł się go. On z tym olbrzymem Tatr walczył często, nigdy mu nie ustąpił, nigdy się nie cofnął i zawsze go zwyciężył i patrzał za nim z wierchów, jak na tumanach chmur niósł się het na doliny, gdzie lasy łamał i domy wywracał. Sablik polować szedł i nie znał trwogi. Wicher, czy niedźwiedź jednako mu się więcej niż pół wieku słały pod kierpce. Sablik rzucał się na wiatr, jak łosoś, który progi skalne przesadza.