Sablik wiedział, że gdy wstanie z kosodrzewiny, z głową w śnieg zapadnie, w śnieg miękki, głęboki i przepastny, którego nikt nie przejdzie.
Góry grzebały go w sobie.
Skrzesane, lite, niezmiernej wysokości błyszczące skały otaczały go jak sępy spokojne postrzelonego jelenia, czekając, aż dokończy życia.
Z kątów doliny wyzierały ze srebrnego skrzącego się śniegu dusze pobitych strzelców liptowskich i pobitych niedźwiedzi...
Dusze strzelców zasypane lawinami, odpadłych z turni, zabitych kulą liptowską...
Wesela pełne polany, kędy grał...
Kwietne łączki nad potokami wiosennymi, gdzie wodę pił wśród leluji żółtych i rdzawego szczawiu...
Ciche, ustronne miejsca spoczynku na upłazkach, gdzie pod nogami przepaść była, nad głową, nad miękką trawą skały cień dające...
Koleby myśliwskie kamienne, gdzie w mroku przędły się jego złocone powieści...
Gęśl gra...
Gra to jego gęśl własna. Wyczarowały się ze skał wszystkie dźwięki, jakie przez pół wieku w nie webrzmiały...
Gęśl gra.
Ej dyna! — dyna dyna — dyna! dyna dyna —
dyna! — dyna dyna — dy! na — dyna — dyna...