śliczny kształt, nabrzmiałe soczystą zielonością i tak wesoło, że „hnet byś rzék, ize świergotać zacnom, jako sikory leśne“. Nawet ciemne igły smreków, jodeł i cisów świetliły się pogodnie.
Wiodła droga jeszcze lasem kęs pod górę, a potem na prawo, w perci (na ścieżki).
Tam się owce poczęły wydłużać w nieskończony sznur, bo było wązko, po boku się ledwie juhas pod smreczki przeciskał, albo też w stadzie, pomiędzy owcami z psem szedł. Gęstwa była straszna, drzewo nigdy nie cięte, chraścią, smędlakami (krzakami suchemi gałęziami) zarośnione i zatrzepane. Tysiąc dwieście owiec wyciągnęło się w biały i czarny sznur, kozy w nim, a za niemi jedna za drugą szły krowy i woły, wielkie rogi między gęstwiną przedzierały. Od turlika pierwszej owcy do kłapaca ostatniego wołu dźwięczał i dzwonił spiż na ogromnej śródleśnej, błędnej w zakręty przestrzeni.
Bystrzej i bystrzej pod górę, między stary, choć coraz niższy las, gdzie się już wszelkie inne drzewo traciło, a tylko smreki coraz wyłączniej zostawały, koło potoku, co z Czarnego Stawu szedł, podbijać się począł pochód ku wąwozowi poza Kopą Królową, ku Królowej Hali, od Maćka Króla, co tam pierwszy paść zaczął, nazwanej. Aż sięgnięto kosodrzewiny i po kilku godzinach cienia leśnego ujrzano słońce i wierchy i ostry górski powiew przypłynął.
Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.